Nic nie trwa wiecznie...
Żegnaj kochany... Jeszcze dziś rano podnosiłeś głowę i patrzyłeś z nadzieją w oczach. A ja patrzyłam ze smutkiem na te biedne sparaliżowane łapy. Nic jednak nie zapowiadało, że właśnie dzisiaj, w ten piękny i słoneczny dzień nastąpi koniec...
-----------------------------------------------------------------------------------------
W połowie kwietnia Bartek miał wylew. W czasie wieczornego posiłku przewrócił się nagle na bok i nie potrafił się poruszyć. Dodatkowo przyplątała się jakaś infekcja. Strasznie dyszał. Myśleliśmy, ze to koniec...
Leczyliśmy go cały czas, mimo że wet nie dawał szans. Wynosiliśmy do ogrodu "na spacer" i krajało nam się serce... Chwilami była jakby lekka poprawa i zdawało się, że jedną czy dwoma łapami próbuje się podpierać. Kilka razy zamachał końcem ogonka.
Już kilka miesięcy wcześniej miał kłopoty ze wstawaniem i trzeba go było podnosić. Wiedzieliśmy, że kiedyś do tego dojdzie. Tylne łapy były dziwnie ustawione i biegał też tak jakoś inaczej. Potem przestał chodzić po schodach. Nosiliśmy go we dwójkę. Na szczęście to było tylko 6 schodów w górę. Na dół schodził sam, przy naszej asekuracji.
Jedno z ostatnich zdjęć, kiedy jeszcze potrafił chodzić po ogrodzie o własnych siłach.